Trzebież mało znana


 

28 czerwca 2011r. godzina 9.30. Po raz kolejny wybieramy się do Trzebieży. Prześliczna pogoda, bezchmurne niebo, słońce od rana przygrzewa, że aż miło. W takie dni nie siedzi się w domu ;o) Tym razem jesteśmy zaopatrzeni w PTTK-owskie książeczki kajakowe, w których to planujemy dokumentować nasze wojaże. Po rozłożeniu sprzętu ruszamy z Markiem w poszukiwaniu kogoś, kto pieczątką potwierdzi nam dzisiejszy wyjazd. Moje obawy się sprawdzają. Na polu namiotowym w Trzebieży wystraszony pracownik biura odsyła nas nie wiadomo gdzie. Wyraźnie widać, że się boi przystawić pieczątkę. Skoro nie na polu namiotowym, to gdzie? Marek rzuca pomysł, żebyśmy poszli do restauracji na plaży. Strzał w dziesiątkę. Młodzi ludzie zupełnie inaczej podchodzą do sprawy. Wywiązuje się rozmowa, pytają gdzie płyniemy, jakie mamy plany. Życzą nam powodzenia i z uśmiechem podbijają książeczki. Kajak od dłuższego czasu moczy już się w wodzie, więc nie ma na co czekać, wskakujemy i w drogę. Dzisiaj w planach ćwiczenia manewrów, które nam się przydadzą na trudniejszych szlakach, kapitanat portu, może wysepka Chełminek. W trakcie wyprawy odkrywamy kolejną bezludną zatoczkę, na której to planujemy pożywić się, rozprostować nogi i trochę pochlapać.

 

 

Czas szybko mija ;o)

 

Okazało się, że nasza zatoczka wcale nie jest taka "bezludna". Zamieszkuje ją całkiem spora kacza rodzinka. Z pobliskich trzcin, tuż opodal naszego obozowiska, wypłynęła kacza mama prowadząc za sobą gromadkę maluchów. Marek był zachwycony, my również ;o)

 

Tak byliśmy zaabsorbowani podglądaniem kaczek, że nie zwróciliśmy uwagi na to, co się dzieje na morzu. Na dzisiejsze późne popołudnie przewidywano "trójkę". Okazało się, że pogoda zmieniła się dużo wcześniej, niż to zakładałem. I z każdą chwilą było coraz gorzej. Decyzja musiała zapaść natychmiast. Na morzu nie ma demokracji, nie rzucamy monetą, jedna osoba musi być odpowiedzialna za całą wyprawę i na niej spoczywa ciężar podejmowanych decyzji. Nigdy wcześniej nie pływałem na dmuchanym kajaku, na wodzie pojawiły się już pierwsze białe grzywy, obok mnie rodzina, za którą jestem odpowiedzialny. Wsiadam do kajaka sam, postanawiam w ten sposób przekonać się, jak kajak radzi sobie z taką pogodą i czy damy radę. Damy radę! Wracam i ponaglam załogę na pokład, bo przed nami spory kawałek drogi powrotnej. Żona od razu połapała się, o co chodzi. Nie musiałem nic mówić, widać to było po mnie. Natomiast nasz sternik już po powrocie stwierdził, że wracając płynęło się dużo fajniej ;o) Obiektywnie muszę stwierdzić, że moje obawy były bezpodstawne, kajak spisał się znakomicie, dobrze reaguje na wiosło, można nim względnie szybko wykonać zamierzony manewr. Nie jest tak szybki jak plastyk, ale za to szerszy, a tym samym stabilniejszy.

 

Niedługo po tym, jak zacumowaliśmy w naszym porcie, morze zrobiło się naprawdę groźne. Pogoda na morzu potrafi zmieniać się bardzo szybko. My bezpieczni, schronieni za naszym parawanem, raczyliśmy się promieniami słońca, kajak się suszył, oczywiście nie zabrakło naszych ulubionych lodów na patyku.

 

Dzień się kończył. Wróciliśmy do domu jeszcze bardziej zmęczeni niż poprzednim razem, bogatsi w zdobyte doświadczenia, szczęśliwi. W Szczecinie byliśmy o godzinie 21.30. W książeczkach kajakowych udokumentowaliśmy 10 przepłyniętych kilometrów.

 

<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<<>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>

 

hodowla z maylandu

Ania i Artur Maj
Szczecin
tel. +48 661533583

email [email protected]